Okołoksiążkowo

Po drugiej stronie maszyny – czy obchodzą nas autorzy książek?

3 marca 2019
Photo by Suzy Hazelwood from Pexels

Photo by Suzy Hazelwood from Pexels

Dziś Międzynarodowy Dzień Pisarzy i Pisarek. Teraz proszę z ręką na sercu przyznać się – czy na co dzień w ogóle Was obchodzi, kto napisał książkę, którą czytacie?

Tak? Wspaniale. Nie? Też dobrze. Jednak wierzcie mi – to ma znaczenie.

Ulubiony autor czy dziwak i dupek?

Kilkanaście lat temu wciągnęła mnie seria Miecz Prawdy Terry’ego Goodkinda. Pochłonęła mnie bez reszty. Pokochałam postaci, historie, choć czasami trąciły banałem i miały słabsze momenty. Jednak w tamtym czasie, przez kilka ładnych lat, to Goodkinda wskazywałam jako swojego ulubionego pisarza. „Ulubiony pisarz” znaczyło, i nadal znaczy, dla mnie tylko tyle, że bardzo podobało mi się wiele książek tego autora. Nie brałam pod uwagę autora jako człowieka, jego osobowości, tego, co sobą reprezentuje. Znałam kilka suchych faktów, jak kraj pochodzenia czy wiek.

Natknęłam się jednak pewnego razu na tekst o Goodkindzie. Dowiedziałam się, że nie ukończył żadnej szkoły, że jest dyslektykiem, że bierze udział w wyścigach samochodów sportowych. Takie nieszkodliwe ciekawostki.

W tym samym tekście pisano, że Goodkind wyznaje filozofię obiektywizmu Ayn Rand (autorka Atlasu zbuntowanego). Oraz, że tę filozofię, podobnie jak Rand, przelewa na karty swoich powieści. Hmmmm. Zgrzytnęło mi coś w mózgu po przeczytaniu tych informacji. Nie wiem, czy chcę być nieświadomie karmiona filozofią zawoalowaną jako fabuła.

Jakiś czas później Goodkind znalazł się w centrum kontrowersji w literacko-kreatywnym świecie, ponieważ nazwał okładkę własnej książki „śmiesznie złą”. Na Twitterze. Autor okładki zarzucił mu brak szacunku (również na Twitterze…) i tłumaczył, że zrobił to, czego wymagał od niego wydawca książki. Na Goodkinda posypały się gromy, krytykowali go autorzy okładek, pisarze, czytelnicy (wielu stwierdziło, że nie sięgną już więcej po jego książki). Moim pierwszym odruchem było bronienie go, on sam ostatecznie przeprosił i wytłumaczył, że chodziło mu o sposób przedstawienia postaci i tego co sobą reprezentują, a nie o złą jakość grafiki czy brak kunsztu autora, i że to wydawca narzucił tę okładkę. Tak czy siak, to nie było odpowiedzialne i Goodkind chyba trochę, tak jakby, może okazał się dupkiem.

No i co z tego

Goodkind to dziwak, może dupek, karmi mnie filozofiami. Co z tego? Jakie to miało znaczenie?

Po pierwsze – zdecydowanie baczniej przyglądałam się jego twórczości. Czytając, nie zatracałam się już w historii i fabule. W pewnych momentach zatrzymywałam się i myślałam: „no tak, obiektywizm, bleh”. bardziej sceptycznie podchodziłam do postaci. Dźgałam książkę kijem z daleka, zanim na dobre mnie wciągnęła. Zdecydowanie mniej frajdy sprawia takie czytanie, bardzo, za bardzo krytyczne.

Po drugie – czułam się winna. W Internetach szalała burza, Goodkind był wytykany palcami. Zaczęło się od piętnowania jego krytyki okładki, a skończyło na tym, że jego książki są szowinistyczne i popularyzują krzywdzące stereotypy oraz BDSM (nie zmyślam, wszystko jest tu). A ja go wtedy czytałam! I sprawiało mi to przyjemność! Byłam złym człowiekiem, bo czytałam i czytając wspierałam złego człowieka.

Po trzecie – jedyny dobry skutek całego tego ambarasu, czyli mój zwyczaj do czytania o autorach. Lubię dowiadywać się, kto „stoi za historią”, co mogło tę osobę zainspirować. Czyli poszerzam wiedzę. Nie traktuję takiego researchu w kategoriach „jeśli spodoba mi się jej bio, kupię jej książkę, a jak nie, to nie”. Robię to dla czystej wiedzy.

Źli ludzie czytają złych ludzi

No pewnie, że nie. To nie jest takie proste. To wszystko zależy.

Wracając do Goodkind Case – wkurzyło mnie to, co zrobił. W jakimś sensie mnie zawiódł. Może trochę było mi wstyd, że chwaliłam jego twórczość wśród znajomych, a on zrobił coś niefajnego, coś czego absolutnie nie popierałam. Ale, kurza stopa, każdy czasami walnie babola. Jeśli raz powinie się noga, nie znaczy to że ktoś jest absolutnym i niereformowalnym łachudrą. Nie zapominajmy też, że przeprosił.

Plus, spójrzmy prawdzie w oczy, niewielu autorów miałoby odwagę nazwać okładkę WŁASNEJ książki śmiesznie złą.

A co z filozofią? Cóż, filozofia książkopogrzbiecizmu głosi, że jeśli autor, tworząc fikcję, chce być „prawdziwy”, autentyczny (nie do końca wiem jak to nazwać) w swoim storytellingu, zawsze będzie musiał przemycić trochę siebie. Nie znaczy to od razu, że czytelnik musi we wszystko wierzyć, naśladować, wyznawać. To tylko fikcja. Owszem, znajdowanie w Mieczu Prawdy ech obiektywizmu odjęło trochę indywidualności i wiarygodności postaciom, ale nie uważam, żeby to było „karmienie” czytelnika.

Poza tym, nic nie poradzę na to, że jego książki naprawdę mi się podobają. Naprawdę. I tyle. To akurat jest takie proste. Czy to znaczy, że popieram jego dziwne, niefajne czyny? Nie. Warto wiedzieć więcej o autorach, ale nie popadajmy w paranoję, nie skreślajmy autora tylko dlatego, że zbabolił raz.

 

Gdyby morderca napisał książkę i ją wydał, a Wy wiedzielibyście, że jest mordercą – kupilibyście tę książkę? Przeczytalibyście ją? Czy pomimo tego, że ciekawiłoby Was, co jest w środku, nie sięgnęlibyście po nią?

I’m so deep I can’t even see me.

 

 

Może również spodoba Ci się:

Brak komentarzy

Zostaw komentarz