Ballada o lutniku miała być wzruszającą historią przyjaźni chłopca ze starszym panem, który zrobił dla niego skrzypce. To dość smutna opowieść o zapomnianym mistrzu w swoim rzemiośle, żyjącym w biedzie, któremu pewna rodzina chce pomóc za wszelką cenę. Nawet, jeśli on sam tego nie chce.
Historia znajomości chłopca, który jest narratorem – Wiktora – z mistrzem Georgiem Henigiem zaczyna się od zamówionych skrzypiec. Wyjątkowych, bo malutkich, tzw. ósemek, dla niespełna pięcioletniego Wiktora. Ojciec Wiktora sam był muzykiem i razem z żoną marzyli o karierze skrzypka dla swojego syna. Natomiast książka zaczyna się informacją, że w 1960 roku Georg Henig zmarł w domu starców i został pochowany razem ze swoimi skrzypcami. Wiktor miał wtedy 12 lat. Od pierwszego spotkania do śmierci mistrza, ich znajomość zmieniła życie Wiktora i jego rodziny.
Ballada o lutniku i rzeczywistość komunistycznej Bułgarii
Wiktor nazywa Georga twórcą bułgarskiej szkoły lutniczej. Mistrz przybył z żoną z Czech i został w Sofii, mimo że ostatecznie żył w ubóstwie i zapomnieniu. Przez całą książkę przewijają się też obrazki z budynku, w którym mieszkał Wiktor. Mieszkało w nim wiele rodzin, często cała rodzina w jednym pokoju. Matka Wiktora, pochodząca z bogatej lecz znacjonalizowanej rodziny, często powtarzała, że są biedni. Wpadła w obsesję na punkcie posiadania kredensu. Ojciec Wiktora podjął się własnoręcznego zrobienia kredensu dla żony. I żeby ten kredens zrobić, zaczął przychodzić, razem z synem, do starego mistrza Heniga, korzystać z jego narzędzi i warsztatu. To właśnie wtedy Wiktor z ojcem odkryli, w jak okropnych warunkach żyje niezwykły człowiek. I od tej pory stał się częścią ich życia.
Sytuacja Heniga, który właściwie nie miał dokumentów i mógł zostać wyrzucony na bruk w każdej chwili pomimo swoich zasług, podobnie jak obrazki z budynku Wiktora, dają dość wyraźne pojęcie w jakich czasach przyszło żyć bohaterom. Prawdopodobnie ma to większe znaczenie dla fabuły niż zdaję sobie z tego sprawę. Właściwie przez większą część Ballady miałam wrażenie, że coś mi umyka, że za mało wiem o tamtej rzeczywistości, żeby w pełni zrozumieć.
Ballada nie tylko z tytułu
Ballada o lutniku jest powieścią inną niż wszystkie.
Przez większość książki patrzymy na świat oczami małego chłopca, ale właściwie nie do końca – na początku powieści Wiktor jest już dorosłym człowiekiem. Dalej niby mamy wspomnienia, ale często narracja wydaje się dość „dziecięca”, naiwna, na pewno bardzo prosta. Georga Wiktor widzi jak karła-czarodzieja, magicznymi rękami tworzącego magiczne przedmioty. Gdzieniegdzie jednak ten dziecięcy głos przepleciony jest uwagami, przemyśleniami, które nie mają prawa pojawić się w głowie chłopca w tym wieku.
Ujęły mnie sceny rodem z komiksów, czy może kreskówek. Na przykład, kiedy ojciec Wiktora dowiaduje się, że pies sąsiada mistrza Georga pogryzł staruszka. Wiktor widzi to tak: jego ojciec wstaje, kroczy ulicą, dopada sąsiada, uderza go w twarz. Głowa sąsiada rośnie i rośnie, aż w końcu odczepia się od ciała i leci w powietrze jak balonik.
Ach, i kolejna scena, tym razem żywcem wyjęta z musicalu: kiedy ojciec z kolegami przywozi gotowy kredens do domu. Sąsiedzi ustawiają się na ulicy w szpalerze, leci muzyka, wszyscy świętują. Wyobrażam sobie, że z nieba sypało się też konfetti 🙂
Jest też element iście balladowy – duchy. Duchy nazywane cieniami, które przychodzą do starca, rozmawiają z nim, namawiają żeby do nich dołączył. Wśród cieni jest brat i żona Georga. Cienie widzi też mały Wiktor, którego starzec nazywa królem.
Wszystko to tworzy jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Być może te „dziwne” elementy miały stanowić oderwanie się od sowieckich realiów, kontrast dla nich. Nie wiem, nie jestem dobra w te klocki. Ale na pewno czynią tę powieść wyjątkową.
Czytać czy nie czytać?
Na pewno nie jest to książka dla wszystkich. Te dziwności wymienione w akapicie wyżej na początku prawie sprawiły, że rzuciłam Balladę w kąt. Nie jest to też powieść, która wessie i nie puści. Trzeba ją czytać powoli i mimo niewielkiej objętości czytałam ją długo.
Wciąż uważam, że jest dla mnie „zbyt ambitna”, że wiele rzeczy mi umknęło. Nie do końca lubię takie książki. Niemniej jednak nie żałuję, że ostatecznie nie rzuciłam jej w kąt 🙂
Czapki z głów dla tłumaczki Marioli Mikołajczak. Postać Heniga mówi specyficzną mieszaniną czeskiego i bułgarskiego i ten łamany język jest bardzo dobrze pokazany.
I cytacik na koniec do pomyślenia.
Czy człowiek, kiedy już opuści ten świat, żyje dalej w pamięci innych? Czy – jak ktoś to pięknie powiedział – duch mistrza przenosi się i żyje w duszach jego uczniów, a jego sztuka w ich pamięci i dziełach?
Bywajcie.
Brak komentarzy