Powieści i poezja Przeczytane, przemyślane

I znów rozpłakałam się czytając. „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze”, Gail Honeyman

13 września 2019
okładka Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze

HarperCollins Polska

„Nie rozświetlam pokoju, kiedy do niego wchodzę. Nikt nie pragnie mnie zobaczyć ani usłyszeć mojego głosu. Nie użalam się nad sobą, wcale nie. To tylko stwierdzenie faktu.”

Tak mówi Eleanor o sobie.

Zdaje sobie sprawę z własnej przeciętności pod wieloma względami, jednak pod innymi uznaje swoją wyższość. Od kilku lat trzyma się sztywno wyznaczonej rutyny – w tygodniu praca w księgowości, w weekend wódka, zakupy w Tesco Extra, krzyżówka podczas lunchu – nie nawiązując więcej kontaktów z ludźmi niż to konieczne. Najbliższa na świecie jest jej roślina doniczkowa Polly, która towarzyszy jej od dzieciństwa. I to właśnie dzieciństwo miało ogromny wpływ na to, jak wygląda życie Eleanor.

Kobieta-beton

Od pierwszych stron książki Gail Honeyman buduje postać Eleanor jako kogoś w rodzaju „kobiety-beton”, nie rozumiejącej zawiłości kontaktów międzyludzkich, uznającej swój punkt widzenia za właściwy, bardzo praktycznej, skąpej i właściwie zadowolonej ze swojego miejsca na ziemi.

Wygląda to tak, jakby Eleanor opowiadała nam o sobie, na początku traktując nas jak kolejnego pracownika opieki społecznej – faktoidalnie, nie otwierając się za bardzo. Ale to się zmienia. Eleanor znajduje idealnego, w swoim mniemaniu, kandydata na partnera życiowego i wdraża w życie plan zdobycia jego serca. I choć wiąże się to z nową fryzurą, ubiorem, itd., nie ma tu spektakularnej metamorfozy i to jest fajne – Eleanor się zmienia stopniowo, metodycznie dążąc do bycia z Johnnym Lomondem – muzykiem, którego upatrzyła sobie na koncercie.

W tak zwanym międzyczasie poznaje nowego pracownika swojej firmy, Raymonda. Są świadkami zasłabnięcia starszego mężczyzny i pomagają mu. Zaczynają się regularnie widywać – odwiedzają mężczyznę w szpitalu, potem spotykają się na lunchach i przy innych okazjach. Eleanor otwiera się przed Raymondem i przed nami. To wtedy poznajemy jej przeszłość. Tragiczne wydarzenie w rodzinnym domu Eleanor sprawiło, że trafiła do domu dziecka i kolejnych rodzin zastępczych. I choć wszystko zaczyna się zmieniać na lepsze, Eleanor nie pójdzie dalej, jeśli nie upora się z traumą z dzieciństwa. W tych rozdziałach poznajemy jej prawdziwe myśli, tak niesamowicie smutne, że aż bolesne:

Obudziłam się kolejny raz. Nie zaciągnęłam zasłon i do pokoju wpadało światło, blask księżyca. To słowo przywodzi na myśl romans. Jedną dłonią ujęłam drugą, próbując sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby ktoś trzymał mnie za rękę. Były takie chwile, kiedy myślałam, że umrę z samotności. Ludzie czasami mówią, że mogą umrzeć z nudów, że umierają z ciekawości, ale dla mnie „umrzeć z samotności ” to nie przenośnia. Gdy tak się właśnie czuję, gdy chodzę z opuszczoną głową, opadają mi ramiona i boleśnie, wręcz fizycznie pragnę kontaktu z innym człowiekiem – naprawdę mam wrażenie, że upadnę na ziemię i umrę, jeśli ktoś mnie nie dotknie, nie przytuli. Nie mam tu na myśli kochanka (…), ale po prostu innego człowieka. Masaż głowy u fryzjera, szczepienie na grypę poprzedniej zimy – ludzie dotykają mnie, tylko kiedy im za to płacę, a i wtedy przeważnie używają jednorazowych rękawiczek.

Dokładnie w tym momencie się rozpłakałam.

O samotności się nie mówi

A jednak. Eleanor czasami ma się tragicznie źle. I decyduje się działać, walczyć. Bo komuś jednak na niej zależy i to nie dlatego, że zmieniła fryzurę i styl ubioru.

Ta książka jest o samotności. Widzimy Eleanor jak sama je lunche, sama rozwiązuje krzyżówki, sama pije w domu, nie integruje się ze współpracownikami (wcale się nie dziwię, wredne dziady), a jedyna rodzina, którą ma, czyli matka, ciągnie ją tylko w dół. Kiedy w końcu przyznaje się do tego, jak źle jest, ta samotność bije po oczach i wyciska łzy. Bo w pierwszej części książki zdołała nam zamydlić oczy, że żyje praktycznie, logicznie, tak jak chce.

Tylko jak walczyć, jeśli właśnie w momencie, w którym jej życie zdaje się zmieniać na lepsze, samotność uderza Eleanor w dżądra nagle i z siłą Tysona? Chociaż wydaje się, że pomimo przekonywania siebie, że jest w porządku, że tego właśnie chce, gdzieś ta samotność siedziała w niej i czyhała na najmniej odpowiedni moment.

Teraz samotność to nowy rak – wstydliwa, żenująca przypadłość, której człowiek nabawił się w niejasny sposób. Przerażająca, nieuleczalna, tak straszna, że lepiej w ogóle o niej nie wspominać; inni nie chcą o niej słyszeć z obawy, że mogliby się nią zarazić albo skusić los, by zesłał na nich podobne nieszczęście.

Pomyśl, zanim ocenisz

Eleanor nie da się lubić. Wydaje się zarozumiała, dziwna i obnosząca się tą dziwnością.

Na początku.

Bo tak jak w prawdziwym życiu, poznajemy ją w danym momencie i nie mamy pojęcia, co działo się w jej życiu wcześniej. Dlaczego jest, jaka jest, zachowuje się w określony sposób. A potem jest nam łyso, że tak szybko ją oceniliśmy.

Zobaczone na Instagramie, niestety nie pamiętam gdzie i kto jest autorem 🙁

Zdaję sobie sprawę, że ten tekst nie jest recenzją. Bo i ja nie nazwę siebie recenzentką. I nie po to czytam, żeby oceniać. Czytam, żeby zostawały ze mną myśli, uczucia, żeby się rozwijać, przybierać inne punkty widzenia i dystansować, dzielić się tym z innymi. I z całą pewnością dzięki Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze ten cel został osiągnięty.

Kurtyna.

Może również spodoba Ci się:

2 komentarze

  • Odpowiedz Justyna 8 lipca 2021 at 11:01

    Pięknie napisałaś. Ja też uwielbiam tę książkę i nawet szukam książek w tym stylu. Przepiękna terapeutyczna opowieść.

    • Odpowiedz MilenK 8 lipca 2021 at 18:45

      Dziękuję! O, to skoro lubisz takie opowieści, mogę polecić „Kochankowie i pisarze” Lily King. Troszkę cięższa proza, ale też, jak to ujęłaś, „terapeutyczna” 🙂

    Zostaw komentarz