„Bez parabenów” zapowiadało się bardzo dobrze.
Skończyło się nieco gorzej.
Okładka i format książki zachęcają do złapania w sklepie – zielona czacha kontrastująca z białym tłem, w środku też sporo zieleni i duży, wyraźny druk. Pomyślałam – przeczytam to w mgnieniu swojego wysmarowanego parabenami oka! Ale tak nie było.
Zacznijmy jednak od początku.
Wiarygodny autor
Jesteśmy bombardowani informacjami o kosmetykach zewsząd – radio, telewizja, media społecznościowe. Co i raz słyszymy o kolejnych substancjach, których powinniśmy unikać w składach specyfików używanych codziennie – SLSy, parabeny itd. Najlepsze jest wszystko to, co naturalne i nieprzetworzone, bio i eko. Reszta to „chemia”. Oczywiście, nie piętnuję powrotu do olejków, ziół itd., sama bardziej ufam im niż ekskluzywnym kosmetykom za pół wypłaty. Problem jednak nie tkwi w konsumentach, czy też, nie tylko w nich. Największą przeszkodą w świadomym wybieraniu i kupowaniu kosmetyków są ich producenci i strategie marketingowe.
Beatrice Mautino z wykształcenia jest biotechnologiem. Kiedy idzie do drogerii i patrzy na składy kosmetyków, widzi to, co rzeczywiście w nich jest, nie zaś szereg tajemniczych nazw, z których tylko „aqua” brzmi znajomo. Dzięki temu jest w stanie zdemaskować wiele chwytów marketingowych stosowanych przez producentów kosmetyków i to właśnie robi w Bez parabenów, między innymi. Właściwie chyba dlatego sięgnęłam po tę książkę – bo wiedziałam, że nie jest napisana przez kolejną eko-bio-vege-zerowaste-blogerkę (z całym szacunkiem, to wszystko słuszne idee, ale jak dla mnie muszą mieć solidną podstawę w postaci, na przykład, wykształcenia chemicznego, żeby ktoś pisał o nich książkę). Jeśli czujecie się zasypani lawiną informacji o kosmetykach i nie wiecie już, komu wierzyć i czyjego bloga czytać, najlepiej chyba wybrać właśnie kogoś takiego.
Jak krowie na rowie
Po kilkunastu pierwszych stronach byłam zachwycona. Tak trudne rzeczy wytłumaczone w tak prosty i ciekawy sposób, łał! Niestety, im dalej w las, tym gorzej z „prostotą”. Pojawiało się coraz więcej dygresji, skomplikowanych chemicznych nazw, nazw rozporządzeń i ustaw dotyczących substancji. Słowem, dużo rzeczy, których przeciętny czytelnik i tak nie zapamięta po zamknięciu książki, a więc takich, które rozpraszają. Nie uważam tego jednak za wadę stylu czy złe wybory autorki – myślę, że nie da się pisać na temat kosmetyków bez tego wszystkiego (no, może z wyjątkiem przydługawych dygresji, które teoretycznie miały ułatwiać zrozumienie, a sprawiały, że zapominałam o co w ogóle chodziło, np. fragment o Pigmencie Red s7). Mimo tego istota przekazu raczej dociera i jest zrozumiała. Na plus jest poczucie humoru autorki – choć nie ma na to zbyt dużo okazji, zważywszy na tematykę, przebłyski jej żartów są naprawdę zabawne.
Co znajdziecie w składzie tej książki
Po pierwsze – rozprawienie się z reklamami i sloganami, strategiami marketingowymi i hasłami na opakowaniach kosmetyków. Co tak naprawdę znaczy napis czy znaczek „bio” lub „eko”? Co daje producentom logo króliczka na opakowaniu, a co tak naprawdę oznacza? Dlaczego wmawiają nam choroby, które nie są chorobami (patrz: cellulit)? Czy kosmetyki z apteki są lepsze i zdrowsze? Jedną z opisanych przez Mautino strategii reklamowych jest schemat problem-rozwiązanie (czy raczej przekonanie konsumenta, że ma dany problem, a potem podsunięcie mu cudownego remedium w postaci kosmetyku). „Twoja skóra jest szara, zmęczona i pozbawiona blasku? Serum PięknaMordaBIO przywróci twojej skórze blask i świeżość dzięki działaniu BIOkomórek. 9 na 10 kobiet potwierdza jego działanie” – kombo-bejker: problem-rozwiązanie + pseudonaukowe terminy + statystyki z kija wzięte. Dobrze być świadomym takich zagrań, bo sama świadomość nas w jakimś stopniu na nie uodparnia.
Po drugie – Bez parabenów nie zawiera żadnych recenzji kosmetyków, nie poleca jednych, ani nie odradza drugich. Za to wyjaśnia, jak naprawdę jest zbudowany włos i że nie „oddycha”, że cellulit nie jest chorobą a jedynie cechą charakterystyczną tkanek niektórych osób (wcale nie tych, które ważą więcej), i tak dalej. Czyli pokazuje nam, w jak wiele mitów ślepo wierzymy, bo tak mówią reklamy i producenci. A ci przecież muszą coś wymyślać, żeby zarabiać.
Po trzecie – wskazanie słabości rynku, regulacji prawnych i badań. Mautino zwraca uwagę, że brak neutralnych badań niektórych substancji – większość z nich pochodzi od samych producentów. Regulacje prawne różnią się w zależności od kraju czy kontynentu – na przykłąd w Europie wszystkie kosmetyki są od pewnego roku cruelty free, co nie znaczy jednak, że składniki użyte do uzyskania kosmetyku nie były w przeszłości badane na zwierzętach.
Po czwarte – wiele prostych acz rewelacyjnych wskazówek i objaśnień, których nie sposób tu wymienić.
Podsumujmy cytatem
Treść na pewno wartościowa i nie żałuję czasu spędzonego na lekturze. Przyznaję jednak z ręką na sercu, że, szczególnie w drugiej części książki, omijałam spore fragmenty, które według mnie niewiele wnosiły do istoty książki. Ogólne przesłanie Bez parabenów jest wartościowe i zdecydowanie czuję się po tej lekturze bardziej świadoma.
Naszym problemem są nowe ryzyka, dla których nie mamy instynktownej miary. Są to ryzyka dotyczące naszego zdrowia lub zdrowia naszych dzieci. w dzisiejszych czasach kryją się one na etykietach produktów kosmetycznych, spożywczych i leczniczych, a my musimy nauczyć się z nimi mierzyć, chyba że wybierzemy życie w bańce.
Wydało Wydawnictwo Literackie, tłumaczyła Hanna Szulczewska.
Więcej recenzji znajdziecie tu.
A tu zajrzyjcie po krótkie opisy książek.
Brak komentarzy