Każdy innego kalibru, a jednak nieodwracalnie zmienia człowieka.
Saturnin, Hanna, Tadeusz
Wnuk, jego matka, jego dziadek. To główne postaci i zmieniający się (choć nie jedyni) narratorzy.
W pierwszej części poznajemy Saturnina. Trzydziestka na karku, wyjechał z rodzinnej wsi i mieszka w stolicy, odległości jakichś 150 km. W domu zostawił mamę, rozwiedzioną, z dziadkiem Tadkiem, już nie do końca funkcjonującym normalnie. Sam kocha się w dziewczynie z apteki i jest niespełnionym sportowcem po poważnych kontuzjach. Satek dostaje telefon od mamy, że dziadek zaginął. Jedzie do Hanny, do Kwilna.
W drugiej, epistolarnej części zaglądamy do korespondencji Hanny z przyjaciółką. Listy skrywają historię jej zakochania, ślubu i rozstania z ojcem Satka. Ostatni list jest właśnie do niego, Witolda. Hanka – niegdyś młoda dziewczyna, uwiedziona przez chłopaka ze wsi nieopodal, który pojawiał się i znikał, zaszła w ciążę i urodziła Saturnina. Teraz mieszka z ojcem.
I wreszcie Tadeusz, zaginiony dziadek. Poszedł na wojnę. Wrócił, ranny, kilka dni później. I znów poszedł na wojnę. Przetrwał, ale, chyba nie do końca przeżył. Nie cały.
Jestem Saturninem
Co kobita metr sześćdziesiąt w kapeluszu ma wspólnego z ponad stukilogramowym byłym trójboistą? Okazuje się, że wiele. Jestem zupełnie jak Saturnin.
Ten sam wiek. Te same uczucia w związku z wyjazdem z rodzinnej wsi do miasta. Te same uczucia podczas powrotów i wyjazdów. To samo marzenie o zostaniu sławnym sportowcem, które się nie spełniło (acz z innych powodów), drapiące poczucie przeciętności. I ta sama frustracja nieumiejętnością rozmowy w rodzinie.
Mam trzydzieści lat, ani jestem młody, ani stary, już bym wolał, żeby było trochę później, albo trochę wcześniej nawet, żebym był jakiś konkretny (…)
To właśnie rozdziały Satka rezonują ze mną najbardziej. Momentami aż się rozglądałam, czy pan autor Małecki nie siedzi gdzieś u mnie pod stołem, bo tak wiele fragmentów opisuje to, co czułam bądź czuję ja. Jest to jakaś miara „dobrości” książki (bo co to znaczy dobra książka?). Uwielbiam bohaterów, z którymi mogę się utożsamiać. A w Saturninie jakby ktoś otworzył mi głowę i zaglądał do myśli.
Ta książka zdobyła mnie autentycznością. Autentycznością sytuacji, doświadczeń, myśli, nieporozumień, wsi, polskich rodzin. A może tylko moich sytuacji, mojej wsi, mojej rodziny? Wszystko jedno. Kwestie Hanki, język, lawirowanie wokół tego, co naprawdę chce się przekazać, przypominają mi co drugą kobietę z moich stron. Milczenie, które kosą można ciąć. Najważniejsze w życiu rozmowy, które nigdy się nie odbyły. To wszystko tak jest, tak wygląda.
Strony 249-251 to kwintesencja komunikacji w przeciętnej polskiej rodzinie. Polecam się zapoznać. Jeśli macie inaczej – zazdroszczę.
Chciałaby coś zrobić, tak żeby się zaopiekować tymi wszystkimi mężczyznami wokół siebie, otulić ich czymś, nakarmić, zadbać o nich, a jak już by byli tacy otuleni i zadbani, to wtedy by najchętniej ich wszystkich zostawiła w cholerę.
Wojna w Saturninie
Jedyne, czego autentyczności nie jestem w stanie określić, to doświadczenie wojny i jej pokłosie. Ale opisane jest to w taki sposób, że dziękuję wszechświatowi, że nie dane mi było wojny zaznać.
Rozdziały Tadeusza są trochę jak to leśne błoto, po którym przyszło mu się czołgać w czasie wojny. Nieprzyjemne, gęste od dojmujących uczuć strachu, utraty siebie, przylepiające się do myśli. Zdecydowanie zwalnia się tempo czytania przy Tadeuszowych częściach.
Wojna jest tu pokazana z punktu widzenia jednostki, chłopaka, który nie chce w niej uczestniczyć, ale nie chce pozostać bezczynny. Który idzie na pewną śmierć, a jednak przetrwa. I ta świadomość będzie mu ciążyć do końca życia. Zabijał, żeby wrócić do domu. Sam nie powinien był przeżyć. Desperackie, okrutne, niewyobrażalne myśli wracają do Tadeusza i wyganiają go z domu jeszcze długie, długie lata po wojnie.
Małeckość
Jakiś czas temu pojawiło się w polskim świecie literackim słowo „małeckość”. To chyba znaczy, że nie tylko ja mam problem ze sprecyzowaniem, co takiego dokładnie czyni książki tego autora wyjątkowymi 🙂
Na pewno język – prosty, zabarwione językiem mówionym, zdania jak myśli – „strzelające”, poprzecinane. Dzięki nim czytanie idzie szybko. Przekazuje wiele, używając niewielu słów.
Wskazałabym też tematy – intymne, często uniwersalne, a jednak tak różne w indywidualnych przypadkach.
I dotyk magii. Nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę dorobek Małeckiego – nominacje do Zajdla, publikacje w Nowej Fantastyce, tłumaczenia m. in. powieści N. K. Jemisin. Magia niedopowiedziana. Bo niby wszystko takie autentyczne, ale pewne elementy jakby nie z tej bajki. No właśnie, z bajki.
Wybaczcie, bełkoczę pisemnie, ale w takim oto stanie zostawiła mnie lektura Saturnina.
P.S. Niektóre z postaci wzorowane były na autentycznych postaciach z rodziny autora. Ale nie będę spojlerować 🙂
3 komentarze
Doskonale rozumiem i wrażenia, i odczucia.
Przeczytałam już niejedną książkę Jakuba Małeckiego i również doświadczam „małeckości” – właściwie od pierwszej lektury, pierwszego rozdziału, pierwszej strony…
Dlatego z utęsknieniem oczekuję kolejnej powieści…
Piąteczka! Która podobała Ci się najbardziej? Słyszałam chyba najwięcej dobrego o „Nikt nie idzie”.
Właśnie od „Nikt nie idzie” zaczęła się moja przygoda z „małeckością”. Jednak trudno wybrać jedną powieść, która podała mi się najbardziej. Każda ma to „coś”, co przyciąga niczym magnes. Po „Nikt nie idzie” szybko sięgnęłam po kolejne: „Dygot”, „Rdzę”, „Ślady”. Potem pojawił się „Horyzont”… Muszę jeszcze koniecznie przeczytać „Dżozefa” (który już czeka na półce) i „Odwrotniaka”.